Bassowy ban - miejskie trocie
Na shady jechać chce się słabo, gatunek zaliczony, a aż tacy fighterzy to nie są, by spędzały sen z powiek. A że rzeki ciągle jeszcze niskie, więc wielkich nadziei na salmony nie mam. Choć patrząc się na pogodę może to kwestia kolejnych kilku dni tylko i będzie trzeba ruszyć?
Póki co, by w chacie nie zwariować, wpadłem na "super pomysł" - jadę na trocie.
Rzeczka która płynie przez moje wspaniałe miasteczko wszak z troci słynie. Co prawda dość często mówi się o nich w czasie przeszłym, ale plusem tego jest fakt, że za wielkiej konkurencji nad wodą nie ma. W zeszłym sezonie widziałem spławiającą się w estuarium naprawdę sporą rybę łososiowatą, więc ciągle mam nadzieję, że coś jednak jeszcze tam wpływa.
Jako że czas mam akurat w okolicy LW, to na miejsce wybieram pierwszy "pool" powyżej estuarium.
Z jednej strony, miejsce urokliwe niczym kombinat Nowa Huta nocą, z drugiej - ostra wichura, a dzięki "studni" miedzy mostami, budynkami i wyrytemu przez nurt zagłębieniu - jest prawie bezwietrznie.
Tym razem na próbę biorę switcha i świeżo kupioną linkę, która przez pomyłkę okazała się być głowicą. Długo na nią się naczekałem, wiele dobrego słyszałem - Wulff Ambush Taper. 400 grainów, czyli #10, w sam raz pod wędkę (minimalnie przeciąża, ale że dopiero zaczynam z tym kijem i rzutami - tylko ułatwi mi to działanie).
Zejście na dół troszkę nieprzyjemne, całe dno to błotne osady pokryte kamieniami i małżami. Dosłownie tysiące muszli, chrupią pod każdym krokiem, jednak jest dość grząsko i trzeba czujnie przechodzić, by nie wjechać po kolana.
Powoli brnę po małżowisku na wysepki prawie na środku rzeki, umocnionej z jednej strony rama roweru, z drugiej strony zatopionym wózkiem z marketu i kilkoma oponami i z każdym krokiem odnoszę coraz większe wrażenie, że wybrałem się z armatą na wróble. Rzeka ma może naście metrów szerokości, żeby się dobrze DH odwinąć musiałbym chyba kolejne naście cofnąć się po brzegu Linka ma bardzo krótką i zwartą głowicę, montuję do niej jeszcze 5 stopowy salmonowy tonący polyleader. Plan na dzisiaj to głownie tuby, jednak na start zakładam umotany pospiesznie przed wyjściem Teal, Blue & Silver, wg relacji lokalnych jeden z najlepszych trociowych wzorów na tą rzekę.
W wersji dość mocno zsubstytuowanej - powinien się raczej nazywać Mallard, Blue & Silver.
Jeszcze mnie pokorciło i główkę czerwonym lakierem pomalowałem, zdecydowanie mucha wyszła mocno zgwałcona. Rybom nie będzie przeszkadzać, odwieczna pociecha kiepskich krętaczy...
Woda jeszcze spływa normalnie, pod samym nosem mam dość głęboką rynnę, u góry zwieńczoną małżową wyspą - pierwszą przeszkodę dla ryb w drodze pod prąd.
Pierwsze rozwinięcie linki, łączenie głowicy z wysoce wysublimowanym runnngiem, pod postacią chyba milimetrowej morskiej żyłki przyponowej o mocy 50lb, niczym pociąg towarowy postukuje o przelotki. O buku strzelisty, jak ja tego odgłosu nie lubię...
no Dobra, wyciągam z kołowrotka jeszcze trochę żyły, tak że głowica sterczy sobie radośnie po za szczytówką z jakimś 5 metrowym zapasem.
Graj muzyka, będziem rzucać.
Pierwsza nieporadna rolka i linka pięknie prostuje się w poprzek nurtu, mucha wdzięcznie ląduje pod drugim brzegiem i natychmiast wbija się tam w małżowisko.
Wrrrr, są takie dni, że nad wodą idzie mi wyjątkowo pociesznie, naprędce zgromadzony na obu mostach tłumek radośnie drąc łacha zdaje się to potwierdzać. Muchę udaje się odhaczyć, wyciągnąć z wody, sprawdzam przypon i nachodzi mnie na zrobienie kilku zdjęć tej jakże uroczej, porywającej za serce widokiem okolicy. Szamocę się na brzegu z plecakiem, aparatem, wędka sobie smętnie leży, a rzeka w miedzy czasie na chwilkę się zatrzymuje, po czym rusza pod prąd. Zgniłą zieleń wody meandrującej po błotnych łachach zastępuje szmaragdowa, krystalicznie czysta woda morska, z chlupotem wlewająca się pod prąd. Woda rośnie z każdą chwilą, ale mi to na rękę, po drugiej stronie wysepki jest głęboka bania, w której spodziewam się ryb łapiących oddech zaraz po wejściu pod prąd.
Zmyślnym śmignięciem wykładam linkę i obserwuję, jak sunie po wodzie. Rzuca się tym naprawdę przyjemnie, przy odpowiednio złapanym tempie aż można uwierzyć, że wiem co robię.
Co rzut wysnuwam dodatkowe kilka metrów runningu i co rzut tak samo - pędząca głowica zabiera cały running i odzywa się szczeknięciem na hamulcu kołowrotka. Dość szybko wybrany running muszę ułożyć w pierwszą pętlę, później drugą.
Ech, uroki rzucania 400 grainową linką z muszką na haku #6 na końcu
Woda obombiona muchą, czas na jakąś zmianę - otwieram pudełko i na pierwszy ogień idzie Sunray Shadow, w bardzo ubogiej, króciutkiej wersji. Mucha w sumie ma max 7cm, ale ponoć tutejsze ryby uważają taką długość za max.
Dużo tych ponoć w moim łowieniu się pojawia, na szczęście sporadycznie pojawiają się "raczej tak"
Jedyny problem tego miejsca, to nakaz uzbrojenia przynęty w pojedynczy bezzadziorowy hak. Z tym akurat nei mam kłopotu, zaopatrzyłem się w US and A w stingery, niestety w haczykowej, nie rakietowej wersji, więc póki co nie uda się tego wszystkiego w pierdziu rozwalić Troszkę mam obawy jak będzie wyglądać hol troci czy łososia na bezzadziorowym haku, w nurcie rwącym już naprawdę solidnie, ale jakby do tego zmartwienia muszę spełnić kilak warunków - mieć branie, zaciąć... Wtedy będę nad holem dumać troszkę dłużej.
Póki co tak straszliwie przejęty swymi jakże zajebiaszczymi umiejętnościami rzutowymi oraz śmigającymi prawie pod nogami mulletami wchodzącymi na stołówkę zatoki, nie zauważam, ze wysepka na której stałem zdrowo ponad wodą jest już przykryta dość rwącym nurtem, a wody w pół łydki i ciągle rośnie. Ma tylko 5h na przybranie o prawie 4 metry w górę, więc nie ma co się dziwić, ze się nie opieprza tylko zdrowo zasuwa, samo się nie zrobi. Postanawiam ewakuować się na "ostatni brzeg", niestety, łatwiej powiedzieć niż zrobić. W kanałkach woda już po pas, ostro ciągnie, dno grząskie, a jeszcze po wózku z tesco trzeba się ześliznąć nie rozwalając gaci.
Co to dla mnie, wszak kozica to moje drugie imię, choć w tym błocie by się pewnie kacze płetwy bardziej przydały, niż mega przyczepne gumy z kolcami na podeszwach. Pełznę krok za krokiem, bacznie obserwowany z mostu przez kilka osób, chyba mocno zastanawiających się czy to już teraz dzwonić po kogoś do pomocy, czy jednak pacan dolezie do brzegu o własnych siłach.
Uff, udaje się, brzegiem w górę i jeszcze chwila łowienia, ku ewidentnemu rozczarowaniu znudzonych gapiów.
Szybko jednak miejsce zaczyna przypominać rynnę pełną pędzącej wody i przestaje widzieć jakikolwiek sens w miotaniu się dalej.
Zwijam się do domu, pachnącego rosołem i sosem chrzanowym, dzisiaj żona gotuje, zamiana miejsc
- Sławek Oppeln Bronikowski, Dagon, Krzysztof Rydel i 2 innych osób lubią to
Kibice nad głową , piękna rzecz . W Trzebiatowie i Lubiczu to nawet lubią dodać łowom rytu sado maso kamieniem , albo cięższym słowem